Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   21   —

— Nareszcie poznałeś mię pan. Niechże więc przywitam się z panem!
Uścisnął mi rękę tak mocno, aż palce zatrzeszczały, rzekł:
— Czyż istotnie nie poznał mię pan? Przecie pan jedzie do mnie! Dziwny zaiste zbieg okoliczności, bo oto spotykamy się nie u mnie w domu, lecz tutaj, w dzikiej okolicy, podczas gdy ja byłem pewny, że pan jedzie wygodnie dyliżansem z Buenos Ayres. Toż to dziwny wypadek!
— Jak widzę, w usposobieniu pańskiem zaszła zmiana: masz pan w sobie iście młodzieńczą werwę, podczas gdy w Meksyku byłeś zawsze poważny.
— Bo miałem powody być poważnym.
— A skąd się pan tu wziąłeś obecnie?
— Jadę z Goya.
— Chcieliśmy tam się dostać w celu wyszukania Geronima Sabuco.
— I nie zastalibyście go, bo widziałem go niedawno w okolicy opuszczonych siedzib.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— Nie głupim. Byłbym to niewątpliwie nałożył głową.
— Czyżby był pańskim wrogiem?
— Nie, ale podsłuchałem go, i jeżeli się tego domyślił, napewno mam w nim śmiertelnego wroga.
— Podsłuchałeś więc pan jakąś ważną tajemnicę?...
— Niestety, niezbyt miłą. Opowiem panu.
— A skąd pan dowiedziałeś się, że my tędy jedziemy?
— Mówiono mi, ale nie wiedziałem, że to pan jest owym cudzoziemcem, o którym wspominano.
— O cudzoziemcu? Zapewne mówił to Indyanin Gomez?
— Słyszałem to imię.
— A zatem idzie o zdradę białych przez sendadora?
— Niestety, tak.
— Niechże mi pan opowie wszystko natychmiast...