Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   277   —

nie zauważą, albo też obezwładnię strażników, których jest tylko trzech, więc nie będzie to wcale trudne.
— A ja powiadam, że będzie więcej, niż trudne, i że nie mam najmniejszej ochoty leźć niebezpieczeństwu w objęcia, jak idyota. Przecie Mbocovisowie mają zatrute strzały i mogliby zmieść nas w jednej chwili z łódki, zanimbyśmy jeszcze dobili do wyspy.
— Niechże się pan tak bardzo nie obawia... Ja sobie dam radę ze wszystkiem sam jeden; pan możesz sobie tymczasem spać spokojnie gdzieś pod krzakiem. Przezorność wystarczy mi zupełnie, by się ustrzedz zatrutych strzał, i jestem przekonany, że nietylko pan, ale żaden z naszych nie będzie raniony. Moglibyśmy osaczyć drabów i wystrzelać ich co do nogi, ale ja tego nie chcę, i będzie tak, jak postanowiłem. Do jutra rana musi być stanowczo cała sprawa skończona, bo w południe wyruszamy z powrotem.
— Nie wierzę ja w tak szybkie załatwienie sprawy odburknął Pena, zły już na mnie widocznie.
Nie odrzekłem nic na to, nie chcąc się z nim kłócić niepotrzebnie, i zająłem się lornetowaniem okolicy.
Mimo wysiłków, nie mogłem jednak dostrzec wzmiankowanej wysepki, ani nawet powierzchni wody, a zoryentowanie się w ich położeniu było mi niezbędne do nocnej wyprawy po jeńców. Zastanawiało mię również i to, że w takiej blizkości siedzib ludzkich nie było ani jednego człowieka, oprócz oczywiście obłąkańca.
Wróciwszy do Desierta, zastaliśmy Indyanina, jedzącego jeszcze z takim samym apetytem, jak z początku.
— No, wyobraź pan sobie — rzekł do mnie po angielsku Desierto, — ten przez cały czas je i nawet słowa jednego nie wyrzekł do mnie... nie ma czasu... Biedaczysko wygląda, jakby się miesiąc głodem morzył. I wie pan co? Ja go zabiorę z sobą i zaopiekuję się nim na przyszłość.
— Spodziewałem się, że tak pan uczynisz —