Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   276   —

strony, zewnątrz wsi, pasły się liczne stada bydła, strzeżone przez kilku ludzi i sforę psów. Ponad tem wszystkiem unosił się pogodny strop nieba, na którego skłonie widniała wielka tarcza zachodzącego słońca.
— Zdaje się — mruknął Pena, — że nie może być mowy, aby napad udał się nam teraz, przed nocą.
I ja tak sądzę. Wszak mężczyźni prawie wszyscy są uzbrojeni, a jest ich około czterdziestu, czego lekceważyć nie można. Mojem zdaniem byłoby najlepiej użyć tu raczej chytrości, niż czynić otwarty napad.
— Otóż to! znowuż pan z tą swoją wieczną chytrością! Czyżby pan obmyślił jaki osobliwy plan?
— Zapewne. Plan zawsze musi być osobliwy, bo trzeba go stosować do osobliwych każdorazowo warunków.
— I co? Może mię pan bodaj objaśni, co zamierza robić...
— Przedewszystkiem musimy wydostać jeńców, a potem dopiero przypuścić szturm do wsi.
— Co pan mówi? Najpierw wydostać jeńców? Czyż nie możemy tego uczynić wówczas, gdy będziemy tu panami, nie zaś odrazu narażać się na niebezpieczeństwo?
— Nie, panie. Myśmy tu przybyli nie poto, aby napaść na wieś, lecz w celu oswobodzenia z niewoli jeńców, i stosownie do tego musimy postępować. Zresztą bezwarunkowo nie można urządzać napadu prędzej, aż tych nieszczęśliwców będziemy mieli wśród siebie, bo Mbocovisowie w ostateczności mogliby ich wymordować.
— No, no! i co dalej?
— A dalej to, że jeńcy znają tutejsze stosunki lepiej, niż my, i mogą nam być pomocni. Dlatego też musimy przedewszystkiem odnaleźć jeńców, a potem porachujemy się z Indyanami.
— Ba, ale w jaki sposób to pan urządzi?
— Można to uczynić w sposób dwojaki: albo wykradnę ich potajemnie, tak, że strażnicy nawet tego