Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   274   —

— Ależ, panie! ktoby się troszczył o biednego kalekę... Oniby nawet byli radzi, gdybym umarł...
— To bardzo z ich strony nieładnie. Ale bądźcie spokojni; może się znajdą ludzie, którzy wam na starość dadzą przytułek. Pomówimy o tem później. A teraz wskażcie mi miejsce, gdzieby można dobrze ukryć stu ludzi i tyleż koni.
— O, tutaj niema takiej kryjówki, bo las bardzo rzadki... Ale przed kim to pan chce się ukrywać?
— Przed waszymi wojownikami, bo zobaczywszy nas, mogliby pomyśleć, żeśmy ich wrogami, i strzelaliby, a ja sobie tego wcale nie życzę.
Starzec spojrzał na mnie głupkowato, poczem wzruszył ramionami i rzekł:
— Niech się pan nie boi. Dzisiaj wojownicy będą spali, jak zabici, bo po całodziennych ćwiczeniach są pomęczeni i nikt z nich tu się nie pokaże. Zresztą, gdyby nawet chcieli pana zaczepić, to od czegóż ja tu jestem? Broniłbym pana do ostatniego tchu, bo pan jesteś bardzo dobry... oddałeś mi nóż...
Mówił to szczerze, z przekonania. Musiał być naprawdę w strasznej poniewierce wśród swoich i w opuszczeniu, skoro tak błahą drobnostkę, jak zwrócenie mu noża, uważał za wielkie dobrodziejstwo.
Porozumiałem się kilkoma słowami po angielsku z Desiertem i rzekłem potem do Indyanina:
— Właściwie nie mam ja powodu obawiać się, i raczej ja was mogę wziąć w obronę, a nie wy mnie. My tu bowiem nie jesteśmy sami; mamy wielu wojowników... Może ich wam pokazać?
— Och, nie, nie! — bronił się. — Gotowi zranić mię znowu...
— Nie obawiajcie się o to — zapewniłem; — nic złego wam nie uczynią; przeciwnie, dostaniecie wyśmienity posiłek.
— Ha! jeżeli tak, to niech przyjdą... niech mi dadzą cokolwiek zjeść, bo jestem strasznie głodny.
Indyanin do tej chwili nie widział nikogo z na-