Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ IV.
Na Isleta del Circulo.

O świcie oczekiwało nas sześćdziesięciu doborowych wojowników, trzymając osiodłane, gotowe do drogi konie. Desierto do tej liczby wybrał jeszcze dziesięciu, którzy mieli za zadanie prowadzić konie juczne z żywnością i innemi potrzebnemi nam rzeczami.
Mimo wczesnej godziny po tak sutej uczcie mieszkańcy wsi zebrali się gromadnie, by nas pożegnać, a Desierto wysłał już był wywiadowców na wszystkie strony, aby podczas swej nieobecności być pewnym, że Chiriguanosowie nie napadną wsi znienacka, i zarządził, aby na wypadek pojawienia się nieprzyjaciela zawezwano na pomoc sąsiednie wioski Tobasów.
Unica, żegnając się z nami, miała łzy w oczach. Pocieszało ją tylko to, że spotka się jeszcze z nami w Tucuman.
— Wiem — szepnęła do mnie tak, by nikt nie słyszał, — że pan należy do najodważniejszych i najmądrzejszych w całej wyprawie, i dlatego jestem przekonaną, że Horno będzie wolny. Niech mu pan jednak nie wspomina o mojej do niego tęsknocie.
Zapewniwszy ją, że uczynię wszystko dla ocalenia jej narzeczonego, już miałem wsiąść na koń, gdy spostrzegłem, że właściciel kilkumetrowej rury do gwizdania daje mi znaki na migi, że mu ogromnie żal rozstawać się ze mną. Kiwnąłem mu uprzejmie głową, on zaś, pragnąc widocznie, abym zapamiętał na całe