Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   265   —

życie jego piękną muzykę, począł gwałtownie dmuchać w trąbę, aż mu oczy z orbit powyłaziły. Rzuciłem mu za to kilka zdawkowych monet i uciekłem czemprędzej w obawie o całość uszu swoich.
Dosiedliśmy wreszcie koni, a wówczas na dany przez królowę znak wszystkie kobiety i ci z wojowników, którzy zostawali we wsi, poczęli krzyczeć „wiwat“. Przemówiłem w odpowiedzi na tę manifestacyę kilka słów, Unica zaś przetłómaczyła pożegnanie moje na ich język, poczem wiwaty wzmogły się, i długo jeszcze, wyjechawszy już ze wsi na sporą odległość, słyszeliśmy je poza sobą.
Już z tego samego można było wnosić, jak serdeczną pamięć pozostawiliśmy po sobie wśród tych półdzikich ludzi.
Przejeżdżając obok wczorajszego obozowiska Mbocovisów, zapytałem Desierta:
— Co pan zamierza zrobić z jeńcami?
— Nie wiem jeszcze — odrzekł. — Wszystko zawisło od rezultatu obecnej naszej wyprawy. Jeżeli Horno żyje i odzyskamy go, to oczywiście żadnemu z Mbocovisów nie wyrządzę krzywdy i wypuszczę ich na wolność po zawarciu formalnego z nimi przymierza.
— A gdybyśmy nie odnaleźli Horna?
— W takim razie ukarzę winnych śmiercią i nie spocznę dopóty, dopóki nie wpadnę na trop zaginionego. Pan jednak ma również porachunki z Mbocovisami. Przecie napadli oni na was i zabrali pańskich towarzyszów do niewoli. Cóż pan zamyśla pod tym względem? Będzie się pan zapewne domagał wymiaru sprawiedliwości?
— Dam im spokój, bo właściwie wszystkiemu złemu winien sendador. Jego więc tylko pociągnę do odpowiedzialności, o ile, rozumie się, dostanę go w swe ręce.
Od pobojowiska skierowaliśmy się prosto na północ, przez okolice po części stepowe, po części