Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   260   —

będą mieli konie i dobrą broń. Należałoby tylko zarządzić, aby ci ludzie nie pozwolili sobie zbyt wiele przy dzisiejszej uczcie, bo rano trudnoby ich było zebrać do drogi.
— Niech się pan o to nie obawia; staną wszyscy na oznaczoną godzinę. Postaram się też o dobre konie. A... a... jak widzę, wasze nie należą do najlepszych, z wyjątkiem oczywiście pańskiego gniadosza, i mam nadzieję, że mi pan pozwoli zastąpić je lepszymi.
— O, za pozwoleniem! nie mogę aż do tego stopnia nadużywać pańskiej gościnności.
— Może pan, czy nie może, to inna rzecz, ale pan musi! Nie mam zresztą innej sposobności wywdzięczenia się panu za trudy i zabiegi, około naszego dobra poczynione, i bezwarunkowo powinien pan przyjąć ode mnie tę drobną przysługę. Dam wam tyle koni, aby każdy z was miał po dwa: jednego do jazdy, drugiego do dźwigania żywności i innych rzeczy, w które was zaopatrzę. Pan może nie wie, że w górach jest bardzo zimno i potrzebna jest ciepła odzież, tudzież derki na noc.
— Jaką żywność może nam pan dać? Mięso. A czyż utrzyma się ono tak długo?
— Owszem, dam wam doskonałe szynki wędzone i kiełbasy wyrobu moich Indyan, a oprócz tego dostaniecie w woreczkach nieprzemakalnych zapas mąki, wreszcie nie pogardzicie może i masłem. Wszystko to przyda się wam w tamtych dzikich okolicach. Abyście zaś nie potrzebowali dźwigać tego na swych barkach, musicie mieć konie, i to pod nadzorem moich ludzi, których kilku chętnie dam wam do pomocy.
— Panie! zbytek łaskawości!... Naprawdę byłoby nadużyciem z naszej strony korzystać z tego wszystkiego!
— Bynajmniej. Postaram się dla was przytem o ludzi takich, którzy mogą wam być naprawdę przydatni i którzy umieją po hiszpańsku, abyście mogli porozumieć się z nimi każdej chwili. Pan sam zresztą