Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   252   —

mu przedstawiłem tę konieczność. — Podążymy więc natychmiast śladami tego draba.
— Mówi pan: podążymy. A więc zamierza pan towarzyszyć mi w przedsięwzięciu. Jeśli tak, to stanowczo zastrzegam się, abyś pan...
— Niech się pan nie zastrzega — przerwał mi żywo i chciał coś mówić jeszcze. Ale nie dałem mu przyjść do słowa, ciągnąc dalej:
— Abyś pan, powiadam, nie strzelił znowu takiego bąka, jak wczoraj. Sendador z wszelką pewnością kręci się jeszcze po lesie, i moglibyśmy schwytać go jedynie wówczas, gdyby się nam udało podejść ku niemu całkiem niespodzianie. Być może jednak, że będę zmuszony puścić go jeszcze tym razem.
— Co? puścić?
— Powiedziałem „puścić go jeszcze tym razem“, to znaczy: nie daję za wygraną całkowicie, lecz pozostawię rozprawę z nim na potem. Weź pan pod uwagę obecne jego położenie. Zapewne wie on doskonale, cośmy uczynili z całym oddziałem Mbocovisów, i zdaje sobie sprawę, że został osamotniony i żadnej zgoła pomocy skądkolwiek oczekiwać nie może. Ma więc obecnie przed sobą do wyboru dwie tylko drogi. Mógłby puścić się nad Laguna de Bambu do tych Mbocovisów, którzy strzegą naszych towarzyszów; ale że nie jest w ciemię bity, więc domyśla się zapewne, że dowiedzieliśmy się o położeniu naszych towarzyszów i podążymy w celu uwolnienia ich z pazurów jego bandy. Rozumie się, że mając konie, możemy go wyprzedzić, a więc udałby się tam napróżno, a nawet naraziłby się na pewne niebezpieczeństwo, gdyż mógłby wpaść nam w ręce. Drugim jego celem mogą być góry i Pampa de Salinas.
— Czy jednak śmiałby udać się w tak daleką podróż sam jeden, bez żadnego zaopatrzenia, bez środków?
— Drab ten podróżuje przeważnie sam, a jeśli mu trzeba towarzyszów, łatwo ich znajdzie po drodze. Je-