Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   249   —

— Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że Desiérto nie zaniedba obowiązku gościnności.
— Niechże pan postara się nakarmić ich — zwrócił się kacyk do Desiérta. — Bardzo są głodni i pomęczeni. Tam, wśród tych krzaków, gdzieście nas zastali, nie było ani wody, ani też nie mogli rozniecić ognia.
— Niestety! — odrzekł Desiérto, wzruszając ramionami, — i tu, w tym lochu, nie znajdą wody, ani też kuchni dla siebie...
— Co? jakto? wpakowaliście moich ludzi do piwnicy? A obiecywał pan wygodną kwaterę...
— Rabusie i mordercy nie zasługują na lepsze pomieszczenie... — rzekł sucho Desiérto.
Na te słowa kacyk cofnął się krok w tył i spojrzał na starego przerażonym wzrokiem, a twarz zmieniła mu się nagle, jakby w napadzie konwulsyi.
Stanąłem wnet tuż za nim, aby w razie próby ucieczki lub obrony chwycić go zawczasu i obezwładnić.
— Mordercy? Co to znaczy? — ofuknął, rozglądając się po nas.
— Czyż nie jesteście nimi? — Przedtem byłeś pan dla mnie uprzejmy... nie mówiłeś w ten sposób...
— Przedtem rachunek nasz był inny, a teraz jest inny...
— Ależ, sennor Desiérto... nie pojmuję, dlaczego zmieniłeś się pan tak nagle...
— Przepraszam, jestem taki sam, jak przedtem; zmieniły się tylko okoliczności.
— Jakie okoliczności? co pan mówi?
— Na wolnym stepie nie byłem was tak pewny, jak tutaj, wobec czego postępowałem z wami łagodnie, aby uniknąć przynajmniej dalszego rozlewu krwi.
— A zatem postępowałeś pan względem nas obłudnie... — fuknął czerwonoskóry. — Żądam natychmiastowego zawarcia przymierza!
— Bardzo chętnie. Ale zapominasz pan widocznie o moich warunkach. Czy mówiłeś nam szczerą prawdę?