Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   248   —

zastaliśmy dziesięciu silnych Tobasów, którzy siedzieli na przedostatnie] ławce, a ostatnia odsunięta była na bok. W miejscu, gdzie poprzednio stała, zobaczyliśmy otwór w głąb lochu i strome kamienne schody.
Pena poprosił uprzejmie trzech Mbocovisów, by się pofatygowali w dół na kwaterę. Spojrzeli na niego zdziwieni, nie ruszając się z miejsca, widać nieprzygotowani na tego rodzaju lokatę. Dopiero, gdy Pena innym do nich przemówił tonem, ruszyli ku schodkom, ale nie zdążyli zejść sami, gdyż kilku Tobasów, ceniąc snadź pośpiech, rzuciło się na nich, i w parę sekund wszyscy trzej Mbocovisowie znaleźli się w podziemiu.
— Dla zabezpieczenia tych drabów dobrze będzie — rzekł Pena, — gdy pan pozostanie przy drzwiach, ja zaś będę po kolei dostawiał tu jedną partyę po drugiej, aż zbierzemy tu całą tę hołotę.
To rzekłszy, odszedł i niebawem przyprowadził pięciu nowych jeńców, których tak samo, jak poprzednich, wpakowano do podziemia bardzo gładko. Robota szła wyśmienicie, bo dziesięciu Tobasów nabrało wkrótce wprawy w ekspedyowaniu drabów do lochu. Wprawdzie mili goście podziemia wszczęli piekielną wrzawę, dobijając się do otworu, ale nie pozwolono im nawet nosa wytknąć nazewnątrz.
Na ostatku przyprowadzono rannych, którym Desiérto podczas transportowania poprzednich troskliwie rany zaopatrzył, — i w ten sposób po czterdziestokrotnej przeprawie wszyscy Mbocovisowie znaleźli gościnę pod kościółkiem.
Ostatnim z nich był kacyk, który w towarzystwie Peny i Desiérta zbliżał się właśnie do kościółka. Spostrzegłszy ich, poszedłem naprzeciwko. Kacyk, rozglądając się po wyspie ze zdziwieniem, pytał:
— Gdzież tu mają być owe koszary dla moich ludzi? Widzę tylko jeden budynek.
— Wystarczy on dla nich w zupełności — odparł Pena.
— A czy dostali jeść i pić?