Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   246   —

— Dotychczas nie zadecydowano jeszcze o tem — odrzekłem — i uważamy pana za naczelnika Mbocovisów, który powinien zostać przy swych honorach i jechać, skoro są ku temu konie. Proszę więc bez skrupułów korzystać z tej dogodności.
Kacyk wsiadł na konia, zadowolony wielce z tego dowodu grzeczności naszej, a i na jego podwładnych wywarło to dobre wrażenie.
Teraz dopiero mogłem się przypatrzyć poszczególnym fizyognomiom czerwonoskórych naszych jeńców i przypomniały mi się wyraźnie niektóre twarze z owego wieczoru, kiedy Pena wykradł mię z ich obozu. Udałem jednak, że nikogo nie znam.
Nareszcie tłumny nasz pochód gotowy był do wyruszenia w kierunku wsi. Na samym przodzie jechał Desiérto, Pena, kacyk i ja; za nami prowadzono luzem resztę koni, a dalej postępowali czwórkami jeńcy pod eskortą Tobasów, otaczających kawalkatę z jednej i z drugiej strony.
W ciągu całej drogi nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, i dopiero koło wsi czekała na nas cała rzesza jej mieszkańców, ustawiona w dwa szpalery, wśród których przeszliśmy aż do grobli, a następnie ku miejscu, przeznaczonemu do przeprawy na wyspę.
W pierwszych szeregach oczekujących stały kobiety pod osobistem dowództwem królowej, dalej mężczyźni, wreszcie dzieci. Wojownicy zaś, pozostawieni do strzeżenia wsi, pełnili obowiązki policyi. Mimo natłoku, nie mogłem jednak dosłyszeć charakterystycznego: „proszę się rozejść“, gdyż porządek nie był niczem zakłócony.
Zbytecznem byłoby dodawać, że wśród tej ciekawej „publiczności“ nie brakło i kapeli, która wobec tylu ludzi miała wielkie pole do popisu. A wtórowały tej muzyce takie okrzyki mężczyzn, kobiet i dzieci, że nadarmo siliłbym się określić uczucie, jakiego doznawałem z powodu tej entuzjastycznej wrzawy i kakofonii.
Nie było też miłem to przyjęcie jeńcom, którzy ze spuszczonemi oczyma maszerowali, aż ziemia dudniła.