Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   245   —

biedowali, idąc pieszo całymi dniami przez puszczę, podczas gdy oni jechali na naszych koniach?
— Nie radzę tego przez jakąś życzliwość dla łotra, lecz z wyrachowania. Gdy wyróżnimy go z pośród innych naszych jeńców, będzie pewniejszy siebie i już bez zastanowienia pójdzie w ustawione sidła.
— Słuszna uwaga — zadecydował Desiérto. — Zrobimy mu ten zaszczyt; niech jedzie i niech się cieszy. Chociaż... chociaż ja wcale pocieszyć się nie mogę, że wśród tej hołoty brakuje... sendadora.
— Być może, spotkamy go jeszcze, i to niedaleko.
— Co też panu przychodzi do głowy?... Niedaleko? Śmiałby więc tu siedzieć, abyśmy go mogli złapać bez najmniejszego wysiłku?
— Nie taki on znowu głupi, aby się dał złapać. Ale że się kręci w pobliżu, o tem żadnej niema wątpliwości, gdyż zależy mu przecie na dowiedzeniu się, jaki los spotkał jego sprzymierzeńców.
— Możeby zarządzić na niego obławę?
— To zbyteczne, zwłaszcza teraz. Do wieczora jeszcze daleko, a on nawet przez noc zostanie w pobliżu, łudząc się nadzieją, że który z Mbocovisów ucieknie i udzieli mu wskazówek co do ratowania uwięzionych.
— Pojedziemy więc wprost do wsi?
— Oczywiście. Dosyć mieliśmy mitręgi i teraz możemy wziąć udział w weselu po tak wielkiem zwycięstwie.
Dosiadłem swego gniadosza, Pena również skoczył na swojego (gdyż żadnego z zabranych nam wierzchowców nie brakowało), poczem na moje skinienie jeden z Indyan podprowadził kacykowi konia, należącego do Turnersticka.
Zdziwiony tem drab spojrzał na mnie, później na wierzchowca i zapytał:
— Czego chcecie? — zapytał. — Co się stało temu koniowi?
— Proszę wsiąść!
— Ja?... Toż jestem jeńcem...