Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   243   —

— Któż tu mówi o jakiem wynagrodzeniu?
— Wszak podane im przez pana warunki są właściwie nagrodą.
— Tak się panu tylko zdaje. Przypuszczam, że zauważyłeś pan moje zastrzeżenie co do kłamstwa i oszukaństwa. A kacyk przecie łgał, jak z nut, i ma zamiar nas oszukać, wobec czego nie będę obowiązany dotrzymywać mu danego słowa. Głupiec ten chce nas podejść, a tymczasem sam wpadnie we własne sieci.
— W jakiż jednak sposób upora się pan z tyloma ludźmi? Gdzie ich pan ząbkujesz?
— Nie obawiaj się pan o to. Mam dosyć miejsca, choćby naprzykład w kaplicy.
— A nie zbiegną stamtąd?
— O, bynajmniej. Zapakuję ich wszystkich do podziemia, gdzie będą doskonale zabezpieczeni.
— Ach tak, to co innego. Jakże ich pan tam ściągnie?
— Zupełnie w ten sam sposób, co i tamtych. Wyślę zaraz posłańca do wsi, aby oznajmił mieszkańcom o udaniu się wyprawy i powtórzył im moje zarządzenia.
To mówiąc, przywołał jednego ze swoich i zaczął go pouczać, jak ma uczynić. Trwało to tak długo, że za ten czas nadeszli Indyanie z obozu, niosąc broń i inne rzeczy, kilku zaś prowadziło konie, również obładowane rozmaitymi przedmiotami.
Serce zabiło mi żywiej na widok mego drogiego gniadosza, który znajdował się w tem towarzystwie. Byłbym chętnie podbiegł ku niemu naprzeciw, ale się wstrzymałem, aby się przekonać, czy szlachetne stworzenie pozna mię samo, i zostałem na miejscu, nie odzywając się do niego wcale.
Gniadosz po zdjęciu mu z grzbietu ciężaru rozejrzał się przedewszystkiem naprawo i lewo, czy niema gdzie smacznej trawy w pobliżu, a spostrzegłszy ludzi i mnie wśród nich, stał chwilę bez ruchu, strzygąc uszami, patrzył na mnie to jednem, to drugiem okiem, aż wreszcie postąpił kilka kroków ku mnie, jakby chcąc się