Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   239   —

— I jeszcze jak! — podchwycił skwapliwie chytry Indyanin. — Powinniście bezwłocznie ukarać oszczerców; gotów jestem nawet pomódz wam w tem bezinteresownie... Mam dosyć ludzi do rozporządzenia.
— Dziękujemy za dobre chęci, ale pan nie rozporządzasz już swoimi ludźmi, przynajmniej obecnie.
— Jakto? Przecie jestem ich kacykiem!
— Zapominasz pan, że w obecnem położeniu nie możesz rozkazywać, i ludzie pańscy nie są zmuszeni słuchać pańskich zaleceń.
— Mówisz pan tak, jakbym był zupełnie bezsilny... Ależ mylisz się. Jestem o to spokojny, że mi nic od was nie grozi. Do obozu naszego nie zbliżycie się, bobyśmy was powitali gradem strzał śmiercionośnych.
— Nie mamy też wcale zamiaru zbliżać się do was na taką odległość, aby strzały wasze były dla nas groźne. Zdaje mi się zresztą, że miałeś pan sposobność porównać tę waszą broń z naszą i przekonać się, kto kogo może się więcej obawiać. Ponieważ zaś żartować nie lubimy, więc jedyną waszą wygraną będzie, gdy się poddacie; w przeciwnym razie ani jednego z was nie oszczędzimy.
— I wystarczyłoby wam tyle prochu?
— Niech się pan o to nie troszczy i raczej po myśli o swojem położeniu. Daję panu godzinę czasu do zastanowienia się nad niem, i jeżeli się nie poddacie, zasypiemy was kulami tak, że ani jeden żywym nie wyjdzie.
— A w razie poddania się co nas czeka z waszej ręki?
Chciałem odrzec na to pytanie, gdy uprzedził mię Desierto:
— Wówczas zawrzemy ze sobą przymierze.
— Naprawdę? — pytał skwapliwie kacyk. — Czy możemy wierzyć temu oświadczeniu?
— Najzupełniej, ale pod warunkiem, że nas w niczem nie oszukacie.