Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   238   —

— I nie był w ostatnich czasach w Palmar?
— Stanowczo nie.
— Mnie zaś jest wiadomo, że owi biali, o których wspominałem, a na których on napadł, chwycili go, i z trudem udało mu się uciec dzięki jednemu z nich, który mu w tem dopomógł. Odwdzięczając się za to, „uczciwy“ ten człowiek napadł na nich poraz drugi i zabrał do niewoli wszystkich, prócz dwóch.
— To jakaś bajka.
— Więc nie wiadomo panu, dokąd sendador powlókł tych właśnie jeńców?
— Zapewniam pana, że to jest wierutna bajka.
— A ja słyszałem, że właśnie odstawił on swych jeńców do Mbocovisów...
— O tem musiałbym wiedzieć przedewszystkiem ja, jako kacyk czyli przełożony nad całym szczepem... Zresztą myśmy nigdy nie brali białych w niewolę.
Bawiła mię wyrafinowana bezczelność draba, przeto pytałem dalej:
— Więc nie pochwyciliście też pewnego kupca z Goya i jego syna?
— Nie.
— Ani też młodego człowieka, który nazywa się Adolfo Horno?
— Nie słyszałem nawet takiego nazwiska.
— A jednak znajduje się on u was.
— Wspominał mi o tem i Desierto, ale to kłamstwo wierutne.
— Zięć jego, sendador, schwytał go i przyprowadził do was.
— Ależ to fałsz wierutny! — oburzył się kacyk. — Dajcie mi tu człowieka, który puszcza podobne brednie, a zdławię go, jak psa.
W tej chwili stary mrugnął nieznacznie, dając mi znak, abym zaprzestał rozmowy na ten temat. Zrozumiałem intencyę jego i zacząłem nieco przyjaźniej:
— Wobec pańskich zaprzeczeń muszę przyznać, że oczerniono was niegodnie.