Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   237   —

ten wcale mi się nie podobał; twarz jego zdradzała wiele chytrości, i wogóle zachowanie się jego było tego rodzaju, jakoby chciał nas wybadać i wyzyskać to na swoją korzyść.
— Uciekł — powtórzył mimowolnie.
— Co was spowodowało — zapytałem, — żeście się wybrali na Tobasów? czy to wasi wrogowie? czy wyrządzili wam jaką krzywdę?
— Nie — odrzekł po namyśle, wiedząc dobrze, że inna odpowiedź pogorszyłaby tylko położenie. — Tobasowie są naszymi przyjaciółmi.
— Czyż godzi się tedy napadać na przyjaciół, mordować ich i rabować ich mienie?
— Sendador namówił nas do tego.
— Aha! sendador! Teraz pan przyznasz chyba, że znajomość z nim nie może być dla was korzystną. Zna go pan bliżej?
— Przebywa wśród nas od czasu do czasu, ale nic szczególniejszego o nim nie wiem.
— Gdzie znajduje się jego stała tajemna kryjówka w Gran Chaco?
— O tem nam nie wspominał. Jego wszędzie pełno.
— Słyszałem, że ta kryjówka znajduje się właśnie w obrębie waszych obszarów.
— Źle pana poinformowano.
— Może... Od jak dawna bawi wśród was sendador?
— Od kilku tygodni.
— A skąd przybyliście teraz?
— Prosto ze swoich wsi.
— On was stamtąd wywołał?
— Tak, panie. Gdyby nie on, siedzielibyśmy byli w domu.
— To ciekawe! Mówiono mi, że przed kilkoma dniami był on w okolicy krzyża de la floresta virge i że napadł tam na białych.
— To nieprawda. Od kilku tygodni przebywał bez przerwy wśród nas.