Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   240   —

— O, to jest stanowczo wykluczone. Jestem względem was zupełnie szczery i zgadzam się chętnie na braterskie z wami przymierze. Co do naszej własności zaś, nie zabierzecie nam jej chyba?
— Nie ruszymy jej wcale. Zatrzymacie sobie wszystko, co tylko jest wasze, nie wyłączając oczywiście broni. Nie mam też zamiaru uważać was za jeńców. Ale, wedle zwyczajów wojennych, musicie złożyć wszystko w nasze ręce do tymczasowego przechowania.
— A potem? — przerwał mu kacyk z niezbyt zadowoloną miną.
— Zaprowadzę was do waszych towarzyszów, którzy są u nas w niewoli, a których miałem właśnie zamiar wypuścić, i naradzicie się wspólnie nad warunkami przymierza.
— A gdybyśmy naprzykład nie zgodzili się na te warunki, to co wówczas?
— Wówczas pozwolę wam wrócić do swej ojczyzny ze wszystkiem, co stanowi waszą własność, ale, rozumie się, pod warunkiem, że nie oszukacie nas w niczem.
— Może pan być najzupełniej przekonany, że postępujemy otwarcie i szczerze, bez jakichkolwiek wybiegów. Pozwoli pan teraz, że powtórzę naszą rozmowę towarzyszom i zapytam ich o zdanie.
— Owszem, proszę.
Kacyk wdał się w rozmowę ze swoimi, z czego nie rozumiałem ani słowa, z miny ich jednak wywnioskowałem, że nie uważali swego położenia za beznadziejne, a może nawet dotychczas jeszcze nie wierzyli, aby broń nasza była dla nich istotnie narzędziem zupełnej zagłady.
Po krótkiej naradzie z nimi kacyk zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Czy macie naprawdę podostatkiem prochu i kul?
— Powiedziałem to już panu, a skoro pan nie wierzysz, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko poprzeć to przykładem. Proszę uważać!