Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   235   —

niego strzały nie wypuścili, ani też żadnych groźnych okrzyków nie słyszałem, gdy znikł wśród osłaniających ich krzaków.
Przez półtorej godziny w wielkiem naprężeniu oczekiwaliśmy powrotu starca, gdy nareszcie pojawił się, i to nie sam, lecz w towarzystwie sześciu czerwonoskórych. Jeden z nich wyglądał na kacyka, reszta w latach sędziwych tworzyła niejako jego świtę.
Przyszedłszy na miejsce, stary Desierto ozwał się temi słowy:
— Ma pan tu przed sobą dzielnego głowacza Mbocovisów, który radby porozumieć się osobiście z panem, i decyzya jego zależy od odpowiedzi, którą z ust pańskich usłyszy.
Zasiedliśmy na ziemi — z jednej strony my, a z drugiej oni, poczem głowacz, ku wielkiemu memu zdziwieniu, poprawnym akcentem zapytał mię po hiszpańsku:
— Pan z Europy?
— Tak — odrzekłem.
— Bardzo mię to cieszy. Słyszałem bowiem, że na drugiej półkuli są ludzie rozumni, uczciwi i pobożni... Tymczasem...
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwałem mu, nierad z tego pochlebstwa.
— Człowiek uczciwy nie zabija bliźniego.
— Ale wroga może z czystem sumieniem.
— Człowiek rozumny czyni z wrogów przyjaciół dla siebie.
— O ile wrogowie życzą sobie tego.
— To zależy od okoliczności i warunków. Ale wiadomem jest panu zapewne i to, że człowiek uczciwy nigdy nie kłamie.
— Owszem, wiem o tem.
— I lubuje się w prawdzie.
— Niezawodnie.
— A zatem jestem pewny, że dowiem się od pana wszystkiego, co sobie życzę. Czy zna pan Venenosę, głowacza Mbocovisów?