Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   234   —

Desierto, gdy wróciłem na miejsce. — Dwa strzały tylko, a już Mbocovisowie ze strachu wrzeszczą, jak opętani.
— Tem lepiej — odrzekłem. — Niech widzą, że z nami żartów niema... Może teraz zechcą nareszcie poddać się...
— I ja tak sądzę... A gdybym ja teraz rozmówił się z nimi?
— Pan? Czyż chciałbyś pan narażać się na niebezpieczeńttwo od zatrutych strzał? A nuż trafi która z nich...
— Nie sądzę. Żaden z nich nie odważy się strzelać do mnie... Mam na to sposób. Zobaczy pan zaraz.
I wydobył z torby zwiniętą szatę pustelniczą, a odziawszy się w nią, dodał:
— W tym celu właśnie zabrałem ze sobą tę szatę. W całem Gran Chaco wiedzą, że jestem w tej szacie strasznym człowiekiem; uważają mię za cudotwórcę albo czarownika. Niechże więc pan nie obawia się o mnie. Wiem, co robię.
— Jeżeli jesteś pan tak pewny, to sprzeciwiać się nie mogę. Jakież pan podyktuje im warunki?
— A jak pan radzi?
— Przedewszystkiem radziłbym łagodność. Z ich strony wiele już krwi popłynęło, a z naszej jedynie Pena lekko jest ranny. Mamy zresztą do czynienia ze zbałamuconymi ludźmi.
— Masz pan najzupełniejszą słuszność — odrzekł. — Nie wiem jednak z góry, co mi powiedzą na moją propozycyę; od tego zaś zależną będzie moja odpowiedź. Surowy wszakże nie będę, zwłaszcza po wczorajszym dniu, który był dla mnie najpiękniejszym w życiu.
Tobasowie nie zdradzali również obawy o swego opiekuna, i to mię uspokoiło.
Udał się tedy Desierto w swej pustelniczej szacie w stronę nieprzyjacielskiego obozu, i rzeczywiście ze zdumieniem stwierdziłem, że Mbocovisowie żadnej na