Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   233   —

słałem natychmiast jednego z Tobasów do nieprzyjacielskiego obozu z wezwaniem do poddania się. Parlamentarz ów przywiązał białe płótno do gałęzi i, wymachując nią w powietrzu, puścił się ku krzakom. Nim doszedł jednak do pierwszych zarośli, powitano go chmarą zatrutych strzał, nie trafiając jednak na szczęście. Cofnął się bezzwłocznie i, przybiegłszy zpowrotem, oznajmił, że Mbocovisowie za nic w świecie nie poddadzą się, bo pewni są, że nie zaatakujemy ich z obawy przed strzałami zatrutemi, które z blizka mogłyby sprawić nam klęskę nielada.
— Czy mamy im odpowiedzieć, jak na to zasługują? — zapytał Pena, wysłuchawszy sprawozdania parlamentarza.
— Rozumie się, że nie mamy obowiązku oszczędzać ich, skoro gardzą ofiarowanymi warunkami pokoju. Oni przecie są stroną zaczepną, a my działamy tylko we własnej obronie. Postrzeliwszy zresztą jeszcze kilku, uratujemy przez to innych, co zostaną. Teraz wypada nam zacieśnić koło, nie zbliżając się wszakże zbytnio ze względu na zatrute strzały, a następnie każdego, kto tylko nos z krzaków wysunie, traktować kulą.
Wydawszy to zarządzenie, posłałem jeszcze raz parlamentarza z wezwaniem do kapitulacyi, lecz przyjęto go tak samo pełnymi obelg wrzaskami i strzałami.
Zgniewał mię ten nierozumny upór, więc naładowałem swój karabin ciężkiego kalibru i, odszedłszy spory kawał w tył, wybadałem dobrze cel przez lornetkę, a następnie wymierzyłem w miejsce, gdzie Mbocovisowie zgromadzeni byli w zwartej grupie. Skutek był taki, że w całym obozie powstał alarm, nie spodziewano się tam bowiem, aby kule nasze mogły ich dosięgnąć z tak sporej odległości, tem bardziej, że ofiarą ich padł zapewne nie jeden, lecz kilku nieprzyjaciół. Wystrzeliłem drugi raz, poczem w obozie wszczął się nieopisany popłoch.
— No, no! niezłą broń pan posiadasz — rzekł