Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   232   —

Rzecz prosta — nie domyślali się nawet, że pomimo odległości wszystkie ich ruchy widziane są przez nas jak najdokładniej przez szkła, bo przez dłuższy czas nie odrywałem lornetki od oczu, chcąc wywnioskować, w którą stronę zamierzają natrzeć na nas.
Umówiwszy się zawczasu z Desiertem i Peną co do znaków, które w celu porozumienia się miałem w danej chwili wydawać grupom obwodowym, kazałem ogłosić wśród naszych wojowników zakaz strzelania do koni. W razie ataku Mbocovisów na jedną z grup naszych tylko dwie najbliżej sąsiadujące miały śpieszyć jej z pomocą; innym ruszać z miejsca zabroniłem. Nie obawiałem się zresztą o naszych Indyan, wiedząc z góry, że przy takim zapale i przejęciu się słusznością swej spraw y zwyciężyć muszą.
Po niejakimś czasie zauważyłem przez lornetkę, że Mbocovisowie skierowali się ku wschodowi, a więc w stronę przeciwną od wsi. Dałem natychmiast odpowiednie znaki staremu, a ten je podał dalej, tak, że jedna grupa zakomunikowała drugiej moje polecenie, i w przeciągu bardzo krótkiego czasu cały aparat oblężniczy, że tak powiem, stanął z zapartym oddechem, gotów do działania.
I na decydującą chwilę niedługo trzeba było czekać, bo Mbocovisowie wyrwali się nagle z ukrycia, jak spłoszone stado gęsi, i z dzikimi okrzykami popędzili zwartą masą w kierunku wschodnim.
Nasi otwarli natychmiast ogień karabinowy. Jakkolwiek trwał on nie więcej nad dwie minuty, jednak wystarczyło to, że wśród Mbocovisów padło bardzo wielu ludzi. Reszta, przerażona takim rezultatem swego ruchu, cofnęła się natychmiast w krzaki, a Tobasowie wszczęli ogromny zgiełk, ożywieni powodzeniem tego pierwszego starcia.
Po zaprzestaniu ognia Mbocovisowie wysuwali się ostrożnie z ukrycia, by zabrać rannych i zabitych.
Nie byłem rad z tego, że polało się tyle krwi ludzkiej, i dla zapobieżenia dalszemu jej rozlewowi wy-