Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   231   —

Gdyby sendador spróbował raz jeszcze przedostać się teraz przez kordon, mogłoby mu to udać się już łatwo, bo ludzie nasi mieli nakazane nie przeszkadzać mu w tem, a tylko, gdyby go kto zauważył, powinien był zaraz donieść nam o tem.
Jednakże godziny mijały, a o sendadorze nie było słychu.
Około północy wzeszedł księżyc, a właściwie sierp księżyca, rzucając mdłe światło na okolicę. Wystarczyło to nam do rozejrzenia się w położeniu.
Krzaki, wśród których ukrywał się nieprzyjaciel, były teraz widoczne, jak na dłoni. Okoliczność ta sprzyjała naszym celom wybornie, ale nie była pożądaną dla przeciwników, bo sendador nie mógł już więcej skradać się ku nam, a Indyanom utrudniało to przełamanie naszych pozycyi dla przedostania się do wsi. Usłyszawszy nasze strzały, zabezpieczyli się oni wartą, ustawiając ją mniej-więcej w połowie oddalenia między obwodem koła oblężniczego a obozem.
Nasi wojownicy, zobaczywszy w świetle księżyca owych ludzi na straży, poczęli strzelać, i okazało się tu, że byli wcale dobrymi strzelcami, gdyż wśród nieprzyjacielskich wartowników padło kilku ludzi.
Po pewnym czasie spostrzegliśmy, że z poza krzaków wypełzli na czworakach towarzysze zabitych i rannych, zabierając ich do obozu.
Oczywiście i przeciwnicy nasi mogli nas widzieć doskonale i przekonać się, że są otoczeni ze wszystkich stron. Spodziewaliśmy się, że nas zaatakują w celu wydobycia się z tej matni, jednak do tego nie doszło.
Po długich godzinach czujnego oczekiwania poczęło się rozwidniać i wreszcie z poza lasu na horyzoncie ukazało się słońce.
Skierowałem w stronę nieprzyjacielskiego obozu lornetkę Desierta, którą miałem ze sobą, i zauważyłem wśród Mbocovisów ożywiony ruch, poczem zbili się w kupę, widocznie na naradę, a następnie kilku wojowników osiodłało tych kilka koni, które mieli w obozie.