Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   228   —

— Skąd pan wiesz, że to był on? — zapytałem.
— Bom go widział na własne oczy nie dalej, jak o trzy kroki od siebie.
— Kto pierwszy strzelał? — Rozumie się, że ja.
— Tak? I powiadasz pan jeszcze „rozumie się“, jakbyś pan co mądrego uczynił. Przecie prosiłem pana, byś unikał hałasu.
— Jakto? Przecie zadaniem naszem jest uśmiercić tego draba, jako dowódcę i podżegacza Indyan. Gdyby go zabrakło, Mbocovisowie najniezawodniej uciekliby stąd, ażby się kurzyło za nimi.
— A jednak łotrzyk ten ma szczęście. Znowu strzelano do niego przed chwilą, i ręczę, że go nie trafiono.
— Hm! — mruknął Pena. — Strzelano, aby go nie dopuścić do obozu?
— I słusznie.
— A jednak tego rodzaju taktyka niewiele warta, bo będzie on do rana kręcił się tu i tam, strzelając na prawo i lewo, może nawet ze szkodą naszą, podczas gdy znalazłszy wolne dla siebie przejście, wpadłby nam w ręce niezawodnie, jeżeli nie teraz, to za dnia. Z obozu nie wydostałby się napewno... Czy pan o tem nie pomyślał? Mnie się zdaje, że najrozsądniej byłoby przepuścić go przez kordon...
— Istotnie, słuszna uwaga — rzekłem i natychmiast poleciłem staremu, by wydał odpowiednie wskazówki swoim Indyanom na stanowiskach. Desierto oddalił się natychmiast, a ja, nie mając nic lepszego do czynienia, usiadłem na ziemi obok Peny, zły na samego siebie, żem palnął głupstwo. Jasnem było, jak słońce, że, gdybyśmy nie zatrzymywali sendadora, byłby spokojnie udał się przez nasz kordon do swego obozu i...
Otóż to „i“ — pomyślałem. — I następnie próbowałby przełamać ze swoimi nasze szeregi, przyczem nie obeszłoby się bez rozlewu krwi. Myśl ta pocieszyła