Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   227   —

Poskoczyłem w kierunku głosu sendadora, czyniąc to jednak niezbyt ostrożnie, i omal że nie przypłaciłem tego życiem. Zaledwie bowiem ruszyłem kilka kroków, błysnęło tuż przede mną światełko i rozległ się odgłos strzału. Miałem wrażenie, jakby mię ktoś szarpnął za rękaw u lewej ręki. Nie namyślając się, wymierzyłem ze swego karabinu w miejsce, skąd pochodził strzał, i wypaliłem. W odpowiedzi zaś na to rozległ się szyderczy śmiech sendadora, ale już z innego miejsca, gdyż drab był o tyle sprytny, że się natychmiast po swym strzale usunął, dzięki czemu kula moja minęła go.
Odskoczyłem i ja również w stronę, by mu nie dać celu, ale było to już zbyteczne, gdyż najwidoczniej czmychnął w niewiadomym kierunku.
Czas jakiś nasłuchiwałem jeszcze, ale napróżno; absolutna cisza zapanowała dokoła.
Wróciłem do Desierta, który zapytał mię z niepokojem:
— Czy istotnie był to sendador?
— Jestem tego pewny. Widocznie chciał osobiście rozejrzeć się w pozycyi, jako też podpatrzyć, co się dzieje we wsi, i wybrał się sam na wywiady.
— Co za szkoda, że umknął!... Ale nie trafił w pana? słyszałem dwa strzały...
Nie dokończył Desierto słów swoich, bo nagle zabrzmiał głos w szeregach Tobasów:
— Quiem va alli?... Kto idzie? — poczem pytanie to powtórzyli inni, i rozległ się odgłos wystrzałów.
— Oho! — rzekł stary. — Przeciwnik pański chce się zapewne przedostać przez nasz kordon, i dobrze uczyniliśmy, rozstawiając naszych wojowników szeroką linią drobnych oddziałów.
— Należy się obawiać, że będzie strzelał i może kilku z naszych położyć trupem — odrzekłem.
Jakby na potwierdzenie tych słów moich, padł znowu strzał, a po chwili spostrzegłem biegnącego ku nam Penę, który zdyszany krzyczał już z oddalenia:
— Strzelaliście? Uśmierciliście może sendadora?