Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   226   —

— Ależ, panie! przecie wołanie i strzały zdradzą naszą obecność tutaj!
— To nic nie szkodzi. Jesteśmy przecie najzupełniej przygotowani na odparcie wroga, i niech tylko spróbują ruszyć na nas.
Stary wydał odpowiednie rozkazy, które podano od grupy do grupy, a gdy powrócił do mnie, dały się słyszeć od strony wsi czyjeś szybkie kroki. Ktoś biegł w naszym kierunku, nie troszcząc się widocznie o względy ostrożności, jakby mu ogromnie zależało na pośpiechu.
— Czyżby Pena? — szepnął stary.
— Stanowczo nie; onby szedł pocichu. Mamy tu niezawodnie do czynienia ze szpiegiem. Chodźmy; może się nam uda schwytać go znienacka.
Pobiegliśmy chyłkiem naprzeciw zbliżającemu się, którego sylwetka ukazała się tuż przed nami niedaleko. Przygotowałem się, by go chwycić w ramiona, lecz, niestety, stary zawołał:
— Quien vive? Kto to?
Spłoszony stanął na miejscu, jak wryty w ziemię, poczem szarpnął się nagle w bok i znikł w ciemnościach. Pobiegłem za nim, lecz nie widząc nikogo, zatrzymałem się chwilę, nasłuchując. Niestety, żaden szmer nie zdradził, w jakim kierunku szukać zbiega; być może, zawrócił on nagle gdzieś w stronę.
— Baczność! — krzyknąłem, ostrzegając szeregi nasze. — Sendador jest tutaj, poza kordonem! Nie puścić!
Desierto, posłyszawszy ostrzeżenie moje, powtórzył je swym wojownikom w ich narzeczu, i zaledwie słowa jego przebrzmiały, ktoś ozwał się niedaleko mnie:
— Do dyabła! to on!
Poznałem głos sendadora. Przycupnął widać gdzieś w trawie w pobliżu mnie dla zoryentowania się w pozycyi, a usłyszawszy słowa moje, sądził zapewne, że już go widzę, nie krępował się więc ze swym wykrzyknikiem, zdradzając się oczywiście niechcący.