Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   225   —

Namacałem nawet palcami ślady moje i Peny, którego jednak, ku naszemu zdziwieniu, wcale tu nie zastaliśmy.
— Widocznie zauważył kogoś z nieprzyjaciół — rzekł Desierto — i poszedł za nim. Czy będziemy czekali na niego?
— To niepotrzebne. Zostawimy tylko tu jednego z naszych, aby, gdy zobaczy Penę, poinformował go, że byliśmy już tutaj. A teraz naprzód! W odległości mniej-więcej strzału karabinowego od miejsca, gdzie, jak przypuszczałem, mogli obozować Mbocovisowie, zatrzymaliśmy się, zajmując półkolem pozycyę przed krzakami na przestrzeni około półtrzecia tysiąca kroków, poczem Indyanie nasi otrzymali rozkaz strzelania do każdego, ktoby chciał wydostać się na zewnątrz tego półkola. Rozmieściwszy wedle powziętego planu oddziały nasze na stanowiskach, naradzałem się jeszcze chwilę z Desiertem nad niektóremi rzeczami, gdy nagle dały się słyszeć od strony wsi dwa szybko po sobie następujące wystrzały.
— Do dyabła! — szepnął stary. — Któż to strzela? Czyżbyśmy tu mieli przed sobą puste krzaki? Może to Mbocovisowie, obszedłszy nas, napadają wieś naszą?...
— To niepodobna — odrzekłem. — Przecie sendador miał czekać tutaj w pobliżu na posłańca, którego Yerno miał wysłać do niego dla uprzedniego porozumienia się z nim. Zresztą być może, iż to Pena natknął się na szpiega Mbocovisów i wymienił z nim strzały.
— Przecie zakazałeś mu pan strzelać.
— Oczywiście. Ale mógł się znaleźć w takiem położeniu, że nie było innej rady. Czekajmy teraz spokojnie na dalsze wypadki. Obiegnij pan tymczasem kordon i powiedz ludziom, żeby zwracali uwagę nietylko w kierunku krzaków, ale i na zewnątrz kordonu, poza siebie. Do każdego zaś, zbliżającego się z zewnątrz, niech strzelają, jeżeli na wezwanie nie zatrzyma się lub nie da odpowiedzi.