Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   229   —

mię nieco, bo jednak mimo wszystko błąd mój miał też i dodatnią stronę.
Ale za to grozić nam mogło co innego. Sendador kręcił się w ciemności nazewnątrz naszego kordonu, — że zaś poznał mię i uprzytomnił sobie, iż należę do najniebezpieczniejszych jego przeciwników, więc musiałem być przygotowany, że będzie usiłował podejść mię, jak pantera, i jednym zamachem uśmiercić.
Tak myśląc, nasłuchiwałem bacznie, i wreszcie po niejakimś czasie wydało mi się, jakoby gdzieś niedaleko zaszeleściły źdźbła trawy.
— Niech się pan nie porusza — szepnąłem do Peny. — Ktoś się ku nam skrada...
— Może sendador? — odszepnął.
— Nikt inny, tylko on.
Przyłożyłem ucho do ziemi i stwierdziłem z najzupełniejszą pewnością, że ktoś znajduje się w pobliżu, i to o parę kroków od nas, ale w której stronie, tego na razie określić nie mogłem.
Chwyciłem Penę za rękę i szepnąłem mu do samego ucha: — Zerwiemy się nagle i skoczymy parę kroków na prawo... Tu grozi nam niebezpieczeństwo.
To mówiąc, dałem tęgiego susa w bok, gdy nagle Pena krzyknął:
— Do dyabła! To ty, psie jeden! mam cię nareszcie... Aj!
Ostatni wykrzyknik był właściwie jękiem bólu. Widocznie sendador uderzył Penę lub nożem go zranił.
Nie tracąc przytomności, krzyknąłem:
— Trzymaj! biegnę na pomoc!
Lecz odezwanie się to było błędem z mojej strony, gdyż ostrzegłem w ten sposób przeciwnika i dałem mu możność zoryentowania się w ciemności, w której jestem stronie.
— Zaledwie podbiegłem w stronę Peny, nagle zerwała się z ziemi ciemna postać, na którą rzuciłem się bez namysłu, chwytając ją za gardło. Napadnięty