Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   223   —

strony ostrożność co do ukrywania śladów, gdyż gubiły się one w szlaku, wydeptanym przez oddział, znajdujący się u nas w niewoli.
Idąc dalej, spostrzegliśmy nieprzyjaciela mniej-więcej na trzy godziny przed zachodem słońca. Trudno nam było policzyć ludzi, gdyż maszerowali sznurem, kryjąc jedni drugich. Na samem czele jechało kilku jeźdźców; reszta szła pieszo. Przyjrzawszy się im z oddali przez lornetkę Desiérta, wróciliśmy nieco, aby określone na obóz miejsce mieć w obrębie widzenia przez szkła, i ukryliśmy się tu, czekając cierpliwie przybycia najeźdźców.
Przypuszczenia nasze nie były mylne. Mbocovisowie istotnie zatrzymali się w tem miejscu, gdzie wczoraj obozowali ich towarzysze.
— Doskonale! — zauważył Pena. — Ukryli się akurat w tem miejscu, gdzieśmy przypuszczali. Czy wrócimy teraz do wsi?
— Pójdziesz pan sam, a ja zostanę tutaj, by śledzić ruchy nieprzyjaciela, który zapewne wyśle teraz swych szpiegów. Groźnego niema dla mnie nic, bo, jak pan widzisz, zapada zmrok, i wytropić mię w żaden sposób nie mogą. Zresztą wśród ciszy można, przyłożywszy ucho do ziemi, usłyszeć idącego człowieka co najmniej w oddaleniu stu kroków. Zostanę więc, a pan biegnij do starego, ażeby bezzwłocznie przybył tu ze swymi wojownikami.
— Dziękuję. Wolę jednak zostać tutaj, bo w każdym razie lepiej będzie, gdy pan pójdziesz do wsi i zarządzisz, aby wymarsz odbył się w należytym porządku.
— Ha! Skoro pan koniecznie tego wymagasz, godzę się, ale pod warunkiem, że będziesz pan dobrze uważał.
— To się rozumie samo przez się.
— No, a coby pan zrobił, gdyby ktoś z nich tędy przechodził?
— Podążyłbym za nim ostrożnie, by go schwytać.
— O, nie, mój łaskawco! Musiałbyś pan iść za-