Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   222   —

Jeżeli tylko plan mój będzie wykonany dokładnie, to ani jeden nam nie ujdzie.
— Nie rozumiem.
— Proszę posłuchać. Ja osobiście zaraz z zapadnięciem zmierzchu wybiorę się na wywiady i skoro tylko przekonam się, gdzie są Mbocovisowie, wyruszymy przeciw nim, okrążymy w odpowiedniem oddaleniu, aby ich strzały nas nie dosięgły, i będziemy czekali do rana. Atak przypuścimy dopiero za widna.
— Czy tylko nie przebiją się przez słaby bądź co bądź łańcuch naszych ludzi?
— Mnie się zdaje, że to niemożliwe. Okolimy ich pierścieniem o średnicy najwyżej tysiąca kroków, przyczem nie ustawimy się pojedynczo, lecz małymi oddziałami, tak, aby wolne miejsca pomiędzy tymi oddziałami znajdowały się w obrębie kul karabinowych. Wrazie, gdyby nieprzyjaciel chciał się przebić przez kordon, zmietlibyśmy go do nogi, zanim jeszcze zdołałby dobiedz połowy drogi. Czy amunicyi jest podostatkiem?
— Aż nadto.
— Doskonale!Główna rzecz, abyśmy mogli okrążyć obóz potajemnie; reszta sama się już ułoży.
— Mbocovisowie mają również karabiny, i to nawet nie najgorsze, bo odebrali je pańskim towarzyszom.
— Ale karabinów tych nie jest wiele, i zresztą wątpię, czy Indyanie umieją obchodzić się z nimi. Niechże więc pan zastosuje się ściśle i bezzwłocznie do moich zarządzeń, a ja tymczasem wybiorę się z Peną w celu zasięgnięcia języka.
Udaliśmy się z Peną do wnętrza skały po broń, poczem ruszyliśmy w kierunku owego miejsca, gdzie przypuszczalnie mogli się ukrywać Mbocovisowie. Z przezorności zdjęliśmy obuwie, aby wywiadowcy Mbocovisów nie domyślili się, z kim mają do czynienia.
W miejscu jednak, do któregośmy podążyli, nie było ani żywego ducha, więc, nie oglądając się na nic, poszliśmy jeszcze dalej. Zbyteczną tu już była z naszej