Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   221   —

rzekłem, — i przypuszczam, że je odzyskamy. Szkoda, że wywiadowcy nie zasięgnęli dokładniejszych informacyi...
— A cóżby pan jeszcze chciał wiedzieć?
— Czy wśród Mbocovisów są i biali.
— Jednego białego widzieli wywiadowcy.
— Jak wyglądał?
— Wysoki, chudy.
— To z wszelką pewnością sendador. Mam nadzieję, że tym razem dostanę go w swe ręce.
— Jakże jednak uczynimy?
— Przedewszystkiem musimy się naradzić, przyczem trzeba mieć na uwadze to, że jest nas o wiele mniej, niż liczy orszak sendadora, ale zato jesteśmy lepiej uzbrojeni.
— Istotnie moi Indyanie posiadają znakomite karabiny i umieją doskonale z nich strzelać. Sądzisz pan, że Mbocovisowie rozłożą się obozem tam, gdzie określił Yerno?
— To jest prawie pewne.
— I tam na nich napadniemy?
— Tak, i to zaraz o świcie, gdy można dobrze widzieć teren. W nocy pouciekaliby, a z nimi i sam sendador gotówby nam zniknąć.
— Skoro tak, to mamy jeszcze dosyć czasu na wyprawienie uczty.
— O, za pozwoleniem! Nie wolno nam hałasować, bo nie ulega wątpliwości, że Mbocovisowie wyślą przodem w te strony swoich wywiadowców, a nie jest wykluczone, że sam sendador wybierze się tu na zwiady, wobec czego musimy zachowywać się spokojnie, aby nieprzyjaciel nie dowiedział się, że wojownicy wasi wrócili już z wyprawy. Ponadto we wsi zostaną tylko ludzie uzbrojeni, reszta musi jeszcze za dnia wynieść się na wyspę i zabrać z sobą konie.
— Jakto? przecie konie potrzebne nam będą na wypadek ścigania nieprzyjaciela.
— Sądzę, że nie będziemy potrzebowali go ścigać.