Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   218   —

słańca po niego. Czy ma pan co jeszcze do zapytania?
— Nie.
— I nie podejrzewa mię pan o kłamstwo?
— Wierzę panu zupełnie i widzę, że serce pańskie skruszyło się naprawdę, chociaż nie z dobrej woli, lecz z trwogi przed marną kroplą wody.
Yerno odetchnął głęboko. Widocznie aż do tej chwili sądził, że co najmniej utniemy mu głowę.
Stary z Peną odwiązali go i poprowadzili na dół do lochu, a ja z Uniką udałem się do altany.
Zaledwieśmy usiedli, ozwał się w oddali długi przeciągły świst, podobny do świstu lokomotyw starego systemu.
— Oto wracają nasi! — krzyknęła Unica radośnie.
— To od nich znak?
— Oczywiście. Wuj sporządził dla mych wojowników wielką piszczałkę, i oddaje nam ona znaczne usługi, bo zapomocą niej możemy się porozumieć na znaczną odległość. Niech pan słucha! Świst powtórzył się po chwili, a równocześnie usłyszeliśmy we wsi nawoływania i okrzyki.
— Czy pani, jako królowa, musi wyjść na powitanie zwycięzców?
— Spodziewam się. Ale...
— Zapewne krępuje się pani moją osobą? nieprawdaż? Gdyby jednak pani pozwoliła, chętnie towarzyszyłbym jej na ich spotkanie.
— Z całą chęcią, sennor. Chodźmy!
Odeszła zwykłą drogą przez kazamaty, ja zaś spuściłem się na dół po linie u żórawia i zaczekałem na nią przez chwilę, poczem ruszyliśmy razem ku zgromadzonym na brzegu jeziora.
Krzykliwy pochód posuwał się wciąż dalej ponad wodą, i po paru minutach usłyszeliśmy wielki tumult i wrzawę w niedalekiej odległości. To oddział zwycięskich Tobasów zbliżał się do tłumu kobiet i dzieci. Królowa oczywiście stanęła po środku, a ja (ktoby to był przypuszczał!) u jej boku odbierałem również