Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   217   —

— Co pan z nimi zamierzasz zrobić?
— Wypadałoby mi dla uczczenia tej wielkiej chwili szczęścia, która dziś mię spotkała, puścić ich na wolność, gdyby nie sprawa z sendadorem. Na razie zabierzmy stąd Yernę.
— Proszę się wstrzymać — rzekłem. — Muszę się z nim jeszcze rozmówić.
— O czem pan zamierzasz mówić?
— Dowiesz się pan wszystko. Chodźmy!
„Zięć“ sendadora siedział do tej pory pod drzewem, skrępowany. Już na pierwsze wejrzenie można było zauważyć, że spokorniał, jak baranek. Zobaczywszy mię, drgnął nagle, jakby go ciarki przeszły, i wlepił we mnie wzrok z niesłychaną trwogą.
— Możesz pan być spokojny — rzekłem. — Nie jestem katem ani oprawcą, i jeśli pan będziesz dalej względem mnie szczery, wszystko skończy się jak najlepiej. Powiedz pan przedewszystkiem, gdzie się znajduje stała kryjówka sendadora?
— Nad Laguna de Bambu.
— Czy pan byłeś kiedy na Pampa de Salinas?
— Nie byłem. Wiem tylko, że często zapuszcza się on w tamte strony.
— Czy jesteście pewni, że przybędzie on tutaj od strony krzyża de la floresta virgen?
— Tak, ale dnia jego przybycia ściśle oznaczyć niepodobna. Być może, iż nadciągnie tu dziś jeszcze.
— Jeżeli dzień nie był oznaczony, to zapewne była mowa, o jakiej porze tu się pojawi.
— Rozumie się, że może się tu zjawić tylko wieczorem.
— Gdzie mieliście się spotkać?
„Zięć“ wahał się chwilę, lecz, spostrzegłszy surowy wyraz mej twarzy, mówił dalej:
— Jeżeli nie zastanie nas w tem miejscu, gdzieśmy obozowali wczoraj wieczorem, to będzie dla niego znakiem, że napad udał się nam i że wyślemy tam po-