Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   216   —

Tu zwróciłem się do Peny:
— Związać go nanowo.
— Nie dam się! za nic nie dam się związać! — krzyknął czerwonoskóry, gdy Pena mu oznajmił, że ma być związany.
A skorzystawszy z chwili, szarpnął sobą, jak tur, kierując się ku drzwiom.
Byłem jednak przygotowany na to i zdołałem wczas podstawić mu nogę, na której się potknąwszy, runął na ziemię. Przygniotłem go natychmiast, i łatwo już obaj z Peną związawszy draba, pociągnęliśmy go na poprzednie miejsce.
— To było znakomite! — ozwał się ktoś, stając we drzwiach.
Spojrzałem i ledwie poznałem mówiącego. Był to Desierto, przebrany od stóp do głów tak, jak zwykły cascarillero. Za pasem miał pistolety i nóż.
— Nie poznaliście mię? — zapytał, śmiejąc się. — O, tak! Zmieniłem się nietylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie. Zapakujcież dobrze tego draba, aby nie wiedział, gdzie się znajduje, i chodźmy stąd.
Gdyśmy się znaleźli na wolnem powietrzu, w ogrodzie, stary przystanął i ozwał się do Peny:
— Niech pan nie oczekuje ode mnie długiej przemowy z wyrazami podzięki, bo słowa, choćby najgorętsze, nie mogą wyrazić tego, co czuję w sercu w tej chwili i jaka wdzięczność piersi moje rozpiera. Niech panu na razie wystarczy zwykły objaw serdecznych mych dla pana uczuć...
I przy tych słowach rzucił mu się na szyję, a po dłuższym uścisku dodał do Uniki, która ze zdziwieniem przypatrywała się tej czułości:
— Ciesz się, przybrana moja córko, bo od dziś jestem jakby nowonarodzony na świat. A zawdzięczam to jedynie tym oto naszym miłym gościom. Opowiem ci wszystko później dokładnie, bo teraz niema na to czasu i przedewszystkiem trzeba Yernę zaprowadzić do reszty więźniów.