Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   212   —

Argument ten poskutkował. Naczelnik wstał z ziemi i podszedł do mnie. Unica trzymała świecę tuż obok nas, tak, że mogłem obserwować go bez przeszkody.
— Naczelnik Venenoso jest człowiekiem bogatym tłómaczył następnie Pena moje słowa, — a źródłem jego bogactwa jest to, że chwyta on białych, jak opryszek, i wymusza za nich znaczne okupy. Żądza złota jednak jest zwykle wrogiem dzielności i męstwa, bo zaślepia, ogłusza i przytępia umysł. Oto, dlaczego tak dzielny wojownik dał się podejść i wpadł w naszą zasadzkę.
Venenoso na te słowa obrzucił mię nienawistnem spojrzeniem, lecz milczał w dalszym ciągu.
— I nie mylę się. Żądza złota odebrała też mowę naczelnikowi. A może nie mówi nic z trwogi przed nami?
— Nie boję się nikogo i nigdy! — wycedził nareszcie spokojnie.
— Nawet śmierci?
— Każdy człowiek musi umrzeć, na cóż więc przydałaby się obawa utraty życia?
— Ale śmierć śmierci nie jest równa. Jedni ludzie umierają spokojnie, lekko, drudzy wśród strasznych cierpień.
— Zamierzacie więc mię poddać męczarniom?
— Istotnie, dobrze się domyślasz.
— Tego się jednak po was nie spodziewałem — odrzekł i wstrząsnął się cały, jakby mu ciarki przez kości przeszły.
Co do mnie — wiedziałem, że taki będzie skutek słów moich, gdyż Indyanie Ameryki Południowej są bardzo wrażliwi na ból.
— Wy byliście gotowi postąpić z nami jeszcze okrutniej...
— Za pozwoleniem...
— Nie kłam! Chcieliście nas wszystkich wymordować. Yerno powiedział nam to jeszcze wówczas, gdy uważał nas za swoich sprzymierzeńców.
— Yerno okłamał was.