Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   211   —

— A więc ja znowu mam się rozmówić z tym kłamcą?
— Nie, tylko będziesz mi pan tłómaczem. Powtórzysz mi każde jego zdanie, każde słowo, dokładnie, bez zmiany.
— Czy przyda się to panu na co?
— Naturalnie. Aczkolwiek z zeznań samych jego niewiele sobie obiecuję, ale zwrócę baczniejszą uwagę na zachowanie się, wyczytam coś może z twarzy i do myślę się może czegośkolwiek...
Weszliśmy do lochu, gdzie Unica uwijała się między jeńcami, jak siostra miłosierdzia, dając spragnionym pić. Kazałem jej przynieść kilka świec, by przy świetle wziąć się do badania.
Venenoso był tak samo skrępowany, jak wszyscy inni. Podszedłem ku niemu, rozwiązałem rzemienie tak, aby był zupełnie swobodny, i rzekłem do Peny:
— Teraz niech mu pan powtarza wszystko dosłownie, co podpowiem. Jeżeli zaakcentuję silniej jakiś wyraz, to niech pan uczyni tak samo. Najpierw niech mu pan powie: Naczelnik Mbocovisów, który nosi imię Venenoso, znany jest ze swej dzielności i odwagi.
Venenoso, pomimo że rozwiązałem mu nogi i ręce, pozostał w tej samej pozycyi, w jakiej był przedtem, i zdawało się, że ma zamiar wcale na moje pytania nie odpowiadać. Usłyszawszy jednak powtórzone przez Penę moje słowa, zwrócił się twarzą do nas, a ja dyktowałem dalej:
— Nie mniej naczelnik Mbocovisów uchodzi za człowieka bardzo zamożnego.
Słowa te wywarły na nim mocniejsze wrażenie, a jednak nic na nie nie odrzekł. Ja zaś mówiłem dalej:
— Uważając tedy Venenosa za dzielnego wojownika i człowieka majętnego, uwolniłem go umyślnie z więzów, aby mu okazać należny szacunek. Spodziewam się, że skorzysta z tej uprzejmości i stanie przede mną śmiało, jak przystoi człowiekowi godnemu i poważanemu.