Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   207   —

obraz konającego człowieka z żelazem jest mi do dzisiaj straszliwą zmorą. Słyszę bezustannie wokoło siebie głosy: „Morderca! zbrodniarz!“ I przez długi czas nie mogłem znaleźć sobie miejsca, ani też chwili spokoju. Wreszcie zagrzebałem się tutaj, jak prawdziwy pustelnik, aby w ciszy i samotności opłakiwać straszną winę moją. By zaś choć w małej części okupić ją na tym świecie, stałem się nietylko nauczycielem, ale niejako ojcem i dobrym duchem tego plemienia, wśród którego mieszkam... i mam nadzieję, że Pan Bóg policzy mi to w niebie...
— Hm! — przerwałem. — Widzę z tego wszystkiego, że jesteś pan niezwykle drażliwy na punkcie sumienia... Nie mogę sobie wytłumaczyć zachowania się pańskiego w owej chwili, gdy poraz pierwszy stanęliśmy przed panem w izdebce z trupiem i czaszkami. Groziłeś nam wówczas śmiercią!
— I była to jedynie groźba, którejbym wszakże w czyn nie wprowadził. Chciałem was tylko ukarać trwogą za wdarcie się do cichej mej pustelni.
— Wierzę teraz i przyznaję, że postępowanie pańskie jest w całości usprawiedliwione.
— Wracając jednak do mej smutnej historyi, dodam, że uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, aby wynagrodzić krzywdę sierotom po zamordowanym. Zapamiętałem ich nazwiska, krewnych jego i miejsce ich pobytu.
Pena słuchał opowiadania z zajęciem, zdradzając miną wielkie swe zaciekawienie. Teraz zaś nie mógł już wytrzymać i, przerywając staremu, zapytał z niepokojem:
— I co? może posyłałeś pan pieniądze?
— Tak.
— I posyłasz pan jeszcze teraz?
— Oczywiście, muszę się troszczyć o osieroconą rodzinę.
— W jakiż sposób wysyłasz pan te zapomogi?
— Z Buenos Aires za pośrednictwem jednego