Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   206   —

lot... Nie troszcząc się o zamordowanego, zabrałem pieniądze, jakie były pod ręką, zbiegłem na dziedziniec, a zaniósłszy zwłoki mej żony do sąsiadki z prośbą, by je pochowała za wręczone pieniądze, umknąłem z miasta...
Straszna ta opowieść tak podnieciła starego, że drżał na całem ciele, i zdawało się, że przechodzi to wszystko poraz wtóry. Nie przerywaliśmy mu ani słowem. Po dłuższej pauzie mówił dalej:
— Przez trzy dni kryłem się w lesie, w ciągu których przypadkowo od jakiegoś przechodnia dowiedziałem się, że wojsko czyni za mną poszukiwania. Czwartego dnia odważyłem się zbliżyć do kościółka parafialnego, przy którym znajdował się cmentarz. Odnalazłszy świeży grób żony mojej, począłem się modlić. Niestety, byłem i tu ścigany. Władza wojskowa, spodziewając się widocznie, że zajrzę na cmentarz, postawiła tam żołnierza na warcie, i ten, zobaczywszy mię, strzelił, na szczęście bez skutku. Umknąłem i wnet znalazłem się poza granicami ojczyzny. Przyjaciele, widząc smutne moje położenie, postarali się dla mnie o zebranie fundusiku, za który zdołałem wyjechać do Ameryki...
— Nie miał pan dzieci, ani krewnych?
— Nie, i to całe szczęście. Ale zamordowany przeze mnie lekarz wojskowy był ojcem czworga dzieci, a ponadto utrzymywał rodziców.
— Skąd pan dowiedział się o tem?
— Pisano w gazetach o całym wypadku i podano te szczegóły.
— A więć to jest ów czyn, za który pan teraz pokutuje? Czyż nie rozmyślał pan nad tem, że przecie nie brak tu okoliczności łagodzących?
— Tak, zapewne. Ale czyn zostaje mimo to czynem.
— Przecie on pierwszy dobył broń i zagrażał pańskiemu życiu, pan zaś stałeś przed nim z gołemi rękoma, a więc bez zamiaru zabójstwa.
— Mimo to jednak zabiłem go, i ów straszny