Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   208   —

z banków. Rok-rocznie udaję się do Santiago i stamtąd nadaję przekaz do bankiera.
— Ależ, do licha, panie Desierto! przestańże pan popełniać głupstwa nadal!... Pieniądze jakby w błoto wrzucone!
— Nie rozumiem pana...
— Zaraz to panu wytłómaczę... Pan nie jesteś wcale mordercą i nie masz żadnego obowiązku dopomagania rodzinie zabitego.
Wypowiedział to tak głośno, że stary aż się przeląkł i przez chwilę słowa przemówić nie mógł. Dopiero po niejakimś czasie rzekł:
— Przeciem go uśmiercił, unieszczęśliwiając sieroty.
— Mogło to stać się istotnie, ale stało się inaczej. Lekarz ów żyje. Wyleczył się z rany i jest obecnie zdrowszy, niż pan.
— Czy była o tem wiadomość w gazetach?
— Co tam gazety!... Bibuła przyjmie wszystko, i nieraz już drukowano takie rzeczy, o których nikomu się nie śniło.
Mówiąc to, Pena zdradzał taką radość, jakby odkrył jakąś niesłychanie doniosłą i miłą dla niego tajemnicę.
— Czy byłeś pan później w kraju?
— Nie — odparł Desierto.
— Może wywiadywałeś się pan o ową rodzinę?
— I to nie.
— No, no! Doprawdy nie pojmuję, jak pan mogłeś być tak lekkomyślnym, czy nawet, powiedzmy otwarcie, do tego stopnia niezdarą... Wysyłasz pan stale co roku zapewne większą sumę osobom, o których pan nie wiesz, czy wogóle istnieją na świecie!
— Dzieci lekarza żyją niezawodnie, bo przecie nie było w kraju żadnej epidemii, któraby wszystkich odrazu zebrała. Zresztą w liście gończym, którym mię ścigano, była o dzieciach najwyraźniejsza wzmianka.
— Tak, zaraz po wypadku, oczywiście! Szkoda jednak, żeś pan później nie zajrzał do pism, bo do-