Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   194   —

Żóraw, zapomocą którego wciągano wczoraj jeńców, nie był jeszcze uprzątnięty. Przyrząd ten, jakkolwiek zupełnie prosty, budził w nas podziw dla sprytu i przesiębiorczości starego dziwaka, który wniósł między dzikich pierwsze pochodnie cywilizacyi z doskonałym skutkiem.
— Kąpać się? — rzekł zakłopotany Pena, gdyśmy się spuścili na dół. — A nużby tak pożarły nas aligatory na śniadanie....
— Ja też nie myślę włazić w wodę. Wystarczy, gdy się obmyję dobrze u brzegu. Że zaś aligatory nie mają skrzydeł, więc nas nie dosięgną tutaj.
Po orzeźwiającej kąpieli przeszliśmy się trochę w kierunku pogrążonej w głębokim śnie osady. Tylko z jednej chaty wychylił ktoś głowę przez drzwi, zupełnie tak, jak nasz chłop, gdy się o świcie zerwie z posłania i wygląda na świat ciekawie: będzie lało, czy nie będzie?
Był to jeden z wojowników, którzy uczestniczyli nocą w obławie na Mbocovisów w kościółku.
Przywołałem go do siebie i zaleciłem, by, dobrawszy sobie towarzysza, udał się z nami do rezydencyi Desiérta.
W mig postarał się o to i za chwilę znaleźliśmy się we czworo u liny, zwisającej z wierzchołka skały.
Spojrzawszy na Penę ze znaczącym uśmiechem, począłem się pierwszy wspinać po linie w górę, a za mną mój towarzysz.
Gdyśmy, dostawszy się na belkę, obejrzeli się za siebie, oczom naszym przedstawił się widok wielce pocieszny. Oto obaj Indyanie, wspiąwszy się do połowy liny, nie mogli posunąć się dalej ani odrobinę. Że zaś wstyd im było wobec nas wracać na dół, a zbyt długie zawieszenie w powietrzu musiało wywołać odrętwienie członków, więc po chwili runęli obaj, aż ziemia pod nimi jęknęła.
Siedzieliśmy dobrą chwilę w ogrodzie, zanim nadeszli obadwaj, ale zwykłą drogą — przez drzewo alga-