Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   195   —

robowe. Towarzyszył im jeden ze służących Desiérta, od którego dowiedziałem się, że stary udał się na spoczynek dopiero nad ranem po wysłaniu wywiadowców i że jeszcze się nie obudził.
Na mój rozkaz trzej Indyanie wynieśli „zięcia“ do ogródka. Był bardzo przygnębiony i widocznie w ciągu nocy nie zmrużył nawet oka, co zresztą było usprawiedliwione.
Zobaczywszy nas, i to ubranych zupełnie inaczej, niż wczoraj, przeląkł się zrazu, czy też zdziwił, ale wnet twarz jego przybrała poprzedni apatyczny wyraz.
— Buenos dios[1], sennor — rzekłem do niego. — Jakże się spało?
— Niech cię dyabli porwą, podstępny łotrze! — odpowiedział, obrzucając mię nienawistnem spojrzeniem.
— Dziękuję za szczere życzenie, ale zanim to nastąpi, prosiłbym pana, byś zechciał wyrażać się wobec mnie bardziej uprzejmie. Przypuszczam, że zmieniłeś już pan swoje zdanie o mnie i nie uważasz mię za głupca. Jak się pan nazywasz?
— Powiedziałem to wam wczoraj.
— Raczej zełgałeś pan wczoraj, a dziś musisz powiedzieć prawdę.
— Nie jestem kłamcą, jak wy obadwaj!
Pena odpiął od pasa szpicrutę i pogroził:
— Słuchaj-no, nicponiu! Niech ci się nie zdaje, że masz do czynienia z dzikimi Indyanami. Nazywam się Pena! zapamiętaj to sobie.
Oświadczenie to zaniepokoiło go nieco. Mimo to, usłyszeliśmy zuchwalszą jeszcze odpowiedź:
— Kpię sobie z ciebie i z twego nazwiska!
— No, no! — wtrąciłem. — Chciałeś pan napaść Tobasów, obrabować ich, powystrzelać wszystkich i nas obydwóch uśmiercić...

— Któż to panu powiedział? — przerwał mi żywo.

  1. Dzień dobry.