Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   193   —

— Co pan mówi? — poskoczyła ku mnie z radością. — Skąd pan wie o tem? Błagam, niech pan powie... wszystko, wszystko...
— Nie, pani. Jestem śpiący. Niech pani wystarczyło, że Horno jest już niedaleko i zobaczycie się wkrótce... Dobranoc!
— Pan... pan naprawdę niegrzeczny... i to względem kobiety... — skarżyła się, a głos jej drżał płaczliwie.
— Ależ ja wiem sam o tem, że wobec dam nie jestem zbyt wytworny; ale to się już nie odmieni. Proszę powiedzieć wujowi, że zupełnie bezpodstawnie potępił tego człowieka, no, i niech przypadkiem nie przychodzi tu z pytaniami, bo chcemy się przespać. Dobranoc!
— Dobranoc — szepnęła i odeszła, a Pena rozespany mruknął:
— Czyż jest pan tak bardzo pewny odzyskania zaginionego?
— Najzupełniej.
— Ano, nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko... Co to ja chciałem powiedzieć?... Radbym... no, radbym....
Nie wiedział już jednak, co mówi i co radby uczynić, a i ja również straciłem powoli świadomość, i obadwaj zapadliśmy w ramiona Morfeusza.
Zbudziłem się jeszcze przed wschodem słońca, pokrzepiony snem na świeżem powietrzu, a wstawszy, począłem strzepywać z siebie rosę. Pena posłyszał snadź, że już nie śpię, i zerwał się również na nogi, a nie przetarłszy nawet oczu, rzekł z brawurą:
— Zajmiemy się „zięciem“? A... a... przepraszam... Dzień dobry... Zapomniałem.
— Dzień dobry! Widzę, odzyskałeś pan rzeźkość... Wartoby się jeszcze wykąpać. Chodźmy!
— Którędy? Zbudzimy zupełnie niepotrzebnie starego...
— Bynajmniej. Spuścimy się tędy po linie.