Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   191   —

staram się uczynić wszystko, co tylko będzie możliwe dla usprawiedliwienia tak zaszczytnej opinii. Wtej chwili jednak tak jestem znużony, że muszę się bodaj trochę przespać.
— Mam też nadzieję, że opowie nam pan o całym przebiegu waszej wyprawy...
— Opowiem jutro. Teraz trzeba odpocząć, bo kto wie, jakie trudy przyniesie nam dzień następny.
— Idźcie więc spać... Ale zapytam jeszcze o jedno: co będzie mianowicie, jeżeli sendador pojawi się tu przede dniem?
— Może pan być o to spokojny, że nie przybędzie tu w nocy. Musi on przecie iść śladami Mbocovisów, i w tym też kierunku trzeba będzie wysłać o świcie kilku ludzi na zwiady.
— A czy nie dobrze byłoby przesłuchać natychmiast jeńców?
— Nie, panie. Teraz szkoda na to czasu, i zresztą musimy przedewszystkiem wypocząć.
— No, dobrze. Wskażę wam izbę, gdzie możecie się spokojnie przespać.
— Dziękuję pięknie. Wolę jednak spać na świeżem powietrzu, w ogródku.
— Ależ ja się na to nie zgodzę! Jesteście obaj moimi dobroczyńcami i gośćmi, i nie pozwolę, abyście spali w trawie, jak zające... Nie spożyliście też nic na wieczerzę.
— Niech się pan o nas nie troszczy. Proszę tylko nie zapomnieć o wysłaniu wywiadowców, bo to rzecz najważniejsza, i... dobranoc.
Stary był dla nas tak uprzejmy, że odmowa nasza korzystania z jego gościnności sprawiła mu pewną przykrość. Od chwili bliższego poznania nas zmienił się znacznie, wstąpiła weń otucha i zbudziło się w nim życie, przedtem bowiem czynił wrażenie upiora.
Wyszedłem z Peną do ogrodu i pokładliśmy się w trawie. Wrzawa jednak, będąca wyrazem radości wśród mieszkańców osady, hałasujących wesoło przy