Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   192   —

akompaniamencie bębna, długo nie pozw oliła nam zasnąć. Że jednak do wszystkiego można się ostatecznie przyzwyczaić, więc też i uszy nasze oswoiły się wkrótce z tymi wrzaskami.
Zaledwie upragniony sen skleił nam powieki, dając błogie uczucie odpoczynku, gdy usłyszałem w pobliżu głos kobiecy:
— Gdzieżeście, sennores?
— Do licha! spać nie dadzą! — mruknął Pena niezadowolony.
— Może panowie weźmiecie bodaj koce? — wołała Unica, zbliżając się ku nam.
W nadziei, że nas nie znajdzie, nie odzywaliśmy się na razie. Trafiła jednak na nasze legowisko, więc rzekłem:
— Dziękujemy, sennorito. Ciepło nam tutaj, i zbytecznie trudziła się pani...
— Ależ, panowie... doprawdy jest mi bardzo przykro, że nie pomyślano o was. A przecie jesteście u nas bohaterami dnia...
— O, nie zasłużyliśmy na tak pochlebną opinię, sennorito — odparłem, a następnie, korzystając ze sposobności widzenia jej, zapytałem: Jeżeli pani życzy nam dobrze, to proszę powiedzieć, jak się nazywał ów młody człowiek, który przepadł bez wieści...
— Poco to panom ta wiadomość? — rzekła, wahając się.
— Dowie się pani jutro rano. Muszę jednak dziś jeszcze wiedzieć nazwisko tego niewdzięcznika.
— Nazywa się Adolfo Horno! — rzekła po chwili i skierowała się ku schodom.
— Niech się pani zatrzyma chwilkę — rzekłem.
— Poco? Nic więcej nie dowiecie się panowie ode mnie.
— Niczego też więcej nie żądam — odparłem, a tylko chciałbym pani coś powiedzieć.
— Słucham — odrzekła.
— Sennor Adolfo Horno jest niewinny!