Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   187   —

Pena opowiedział mu pokrótce cały przebieg wyprawy, a ja dodałem:
— Niech pan jednak nie myśli, że niebezpieczeństwo już minęło, bo właśnie grozi wam jeszcze większe! Sam sendador na czele kilkuset rabusiów indyjskich dąży tutaj. Tak mówił Yerno, którego podsłuchaliśmy.
— Ano, skoro zesłał nam Pan Bóg tak dzielnych ludzi, jak wy obaj, to nie obawiam się zbytnio i tej bandy i mam nadzieję, że się z nią jakoś uporamy. Ale... przedewszystkiem muszę wybłagać u was przebaczenie za to, że nie dowierzałem wam zpoczątku i nawet obraziłem tak bezwzględnie...
— Niema o czem mówić — przerwałem mu. — Mamy w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia, a przedewszystkiem należałoby wysłać kilku ludzi na zwiady, aby dobrze rozejrzeli się w okolicy, czy nie zbliża się sendador. Ponadto trzeba umieścić jeńców naszych w bezpiecznem miejscu.
— Poco? Przecie jesteśmy tu naokoło otoczeni wodą?
— Brak nam jednak ludzi do czuwania nad tymi drabami, a trzeba pamiętać, że wypadnie nam wyruszyć przeciw sendadorowi. Nie wiadomo też, w którem miejscu walka z nim się rozstrzygnie. A nużby sendador chociaż na chwilę zwyciężył! Czyż nie starałby się w takim wypadku przedewszystkiem o uwolnienie jeńców?
— Bardzo słuszna uwaga. Pomieścimy jeńców w mojej skale; są tam kryjówki, których panu jeszcze nie pokazywałem.
— W jaki jednak sposób przetransportować ich tam, skoro jedyna droga prowadzi po konarach drzewa?
— Postaramy się dokonać tego w prostszy sposób. Urządziłem tam bowiem coś w rodzaju żórawia do dźwigania większych ciężarów, tak, jak to naprzykład windują towary na pokład okrętu. Zobaczy pan to urządzenie. Czy jednak nie należałoby przesłuchać jeńców?
— Teraz jeszcze możemy się z tem wstrzymać;