Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   186   —

— Jest tu kto? — spytał półgłosem Pena. — Pokażcie się! To my!
— Jesteśmy — odrzekł ktoś z pod ławki łamaną hiszpańszczyzną.
— Prędzej tam! wyłazić! związać draba i zakneblować mu usta!
Tobasowie poskoczyli w okamgnieniu i sprawnie związali jeńca, poczem wziąłem go na barki i zaniosłem do ogniska.
— Macie tu na początek „zięcia“! — rzekłem. — Przynoszę go wam, bo tu będzie mu najbezpieczniej, podczas, gdy w kościółku mógłby w jakikolwiek sposób, naprzykład chrząknięciem, ostrzedz swych towarzyszów.
— Uważaj pan, żeby pana nie spostrzeżono — rzekł Desierto. — Schyl się pan dobrze... Jakże tam idzie? Byliśmy w wielkiej o was obawie...
— Idzie wybornie. Możeby lepiej było, gdybyśmy każdych pięciu schwytanych przyprowadzali tutaj odrazu, bo to pewniejsze. Proszę przygotować do tej czynności swoich ludzi.
Zapowiedziawszy to, wróciłem chyłkiem do kościółka, bo lada chwila powinien był pojawić się tam pierwszy transport głupich Mbocovisów. Jakoż istotnie niedługo czekaliśmy. Na zapytanie w narzeczu Mbocovisów Pena coś odpowiedział, i zapewne wzięli go w mrokach świątyni za Yernę, bo weszli śmiało do środka i tu zostali natychmiast powiązani i odstawieni do obozujących Tobasów.
Tak samo postąpiliśmy z następującemi partyami, i w przeciągu godziny wszyscy co do jednego Mbocovisowie byli już w naszem ręku.
Gdy oznajmiłem staremu, że robota ukończona, omal nie rozczulił się z radości.
— Chwała Bogu, że tak szczęśliwie udało się panu to niebezpieczne przedsięwzięcie! — mówił. — Obawiałem się o was nie na żarty. Ale jakżeście się urządzili od samego początku?