Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   185   —

nie stanie na przeszkodzie w przeprawieniu naszych ludzi. Ale... co to? — zapytał po chwili, — rozłożyli ogień na wyspie?
— Być może — odrzekłem, zapuszczając wzrok w głąb wyspy. — Ale niebardzo stąd widać, bo krzaki zasłaniają.
— Ależ to skończony głupiec z tego Desierta! Samochcąc zdradza miejsce, gdzie się znajduje. Bierzcie-no się obaj do wioseł, a ja i naczelnik popłyniemy z wami. Tylko pamiętajcie, że trzeba wiosłować bez najmniejszego szmeru.
Wskoczyłem do łodzi, a za mną Pena, poczem weszli do niej obaj dowódcy i pokładli się na dnie, snadź z obawy przed strzałami. Nas niechby uśmiercono! nic to ich nie obchodziło. Rozumie się, że dopłynęliśmy na miejsce zupełnie szczęśliwie, niby nie zauważeni przez nikogo z Tobasów, a wysiadłszy pod drzewami z łodzi, podążyliśmy chyłkiem we czworo do kościółka. Tobasowie oczywiście ukryci byli pod ławkami, i Yerno wcale ich nie zauważył.
— Na szczęście, nikogo tu nie zastajemy — szepnął do mnie. — Wy obaj zostaniecie tutaj i ja oczywiście z wami, a naczelnik wróci na tamten brzeg i będzie przeprawiał ludzi.
I wyprawiwszy naczelnika z tem poleceniem, rzekł:
— Zdaje się, że tam, przy ogniu, są także i kobiety. Ciekawy jestem, ilu ich jest tam wogóle?
— Możebyś pan chciał podkraść się do ogniska? — zapytałem.
— Owszem, trzebaby tam podpełznąć jak najbliżej.
— A możebym ja pana zaniósł na miejsce?
— Zwaryowałeś pan? Zanieść mnie? Czy to możliwe?
— Owszem. Zobacz pan, jak to się robi... o! proszę, w ten sposób!...
I chwyciwszy draba obydwiema rękoma za gardło, pociągnąłem go do wnętrza kościółka. Wierzgał trochę nogami i bronił się, ale wnet powalił się na ziemię, bez zmysłów.