Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   184   —

— Co tam za narada? — wmieszał się Yerno. — O czem to tak pocichu rozmawiacie?
— Bo niebezpiecznie byłoby rozmawiać głośno. Mógłby nas jaki szpieg podsłuchać.
— To nie mówcie wcale.
Nie chcąc wzbudzać w nim podejrzenia, rozdzieliliśmy się umyślnie tak, aby widział, że rozmowa między nami jest niemożliwa.
Położenie nasze zaczęło się z każdą chwilą pogarszać, i naprawdę miałem chwilę niejakiej trwogi, ale się wnet uspokoiłem.
Niebawem znaleźliśmy się w lesie carapowym, a Yerno, niezupełnie widać ufając moim wskazówkom, wysłał kilku Indyan na zwiady. Ludzie ci jednak wrócili wkrótce, nic podejrzanego nie zauważywszy, i tylko zameldowali, że wieś obwiedziona jest wodą, co zresztą wydało się „zięciowi“ zupełnie usprawiedliwionem.
Powoli, z wielką ostrożnością, banda przekradła się aż na miejsce, gdzie była przymocowana łódź, a „zięć“, obejrzawszy ją, szepnął z niezadowoleniem:
— Haniebnie mała! Nie pomieści więcej nad sześciu ludzi. Poszukajcie, czy niema gdzie w pobliżu drugiej.
Nawet ja i Pena zmuszeni byliśmy szukać, rozumie się — bez skutku. Że nas puszczono na owe poszukiwania, świadczyło to o pewnem ku nam zaufaniu.
Yerno naradzał się jeszcze chwilę z naczelnikiem, poczem rzekł do nas:
— Umiecie wiosłować?
— Owszem — odrzekłem.
— Ale czy tylko dobrze i zręcznie potraficie kierować łodzią?
— Będziemy umieli popędzać łódkę tak po mistrzowsku, że nikt nas nie usłyszy — rzekłem, radując się w duszy, że taki obrót sprawy w planie swym przewidziałem.
— No, to dobrze — rzekł. — Popłyniemy najpierw sami na wywiady, aby się przekonać, czy nic