Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   178   —

Zaczęło się szybko zmierzchać, i „zięć“ przyśpieszył kroku, my zaś w milczeniu podążaliśmy za nim. Wreszcie Yerno zatrzymał się i wskazał ręką miejsce, w którem znajdowali się czerwonoskórzy.
— Czemu nie palą ogni? — zapytałem.
— Z przezorności. Nie wiadomo przecie, czy w pobliżu niema przypadkiem przeciwników. Teraz jednak, skoro się przekonałem, że niema niebezpieczeństwa, rozniecą ogień. Zatrzymajcie się tutaj na chwilę.
— Jakto? chcesz pan zostawić tu nas samych?
— Muszę, bo się boję, aby Indyanie, spostrzegłszy nas trzech, zbliżających się do ich obozowiska, nie zarzucili nas zatrutemi strzałami w przypuszczeniu, że to nieprzyjaciel. Opowiem im wszystko, co się dowiedziałem, i wrócę po was niebawem.
— Szkoda, że nas nie zabrał do obozu — mruknął Pena po odejściu „zięcia“; — wiedzielibyśmy przynajmniej, co będą mówili ze sobą. Być może nawet, że postanowią coś na naszą zgubę, i my nawet pojęcia o tem mieć nie będziemy.
Oczywiście, że nic dobrego od nich spodziewać się nie możemy, ale też nic złego nam nie uczynią, aczkolwiek wskutek pańskiej nieuwagi już byłoby po nas...
— Co też pan mówi?
— No, przecie chciałeś pan opisać miejsce, gdzie znajdują się pieniądze starego Desierta...
— Ależ ja nie wspomniałem o mieszkaniu w skale.
— Tak, ale tu idzie o co innego. Przecie „zięć“ zabrał nas z sobą jedynie dlatego, że wiemy, gdzie są pieniądze Desierta. Gdyby dowiedział się o tem od nas, wówczas bylibyśmy mu zupełnie niepotrzebni i, jako takich, zgładziłby niezawodnie z tego świata, aby nie mieć z nami kłopotu.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność! Nie wygadam się już z niczem na przyszłość. Najlepiej zresztą będzie, jeśli wszelkie porozumiewanie się weźmie pan na siebie.
— Dobrze, i proszę pamiętać, że w rozmowie