Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   177   —

— Nie boję się ich. Na razie jest nas wprawdzie mało, ale wnet nadciągnie tu paruset wybornych wojowników, i niechby wówczas Chiriguanosowie spróbowali się z nami...
— Kto jest u was naczelnym wodzem?
— Drobne oddziały prowadzone są przez kacyków, ale najwyższe dowództwo spoczywa w rękach jednego z najzdolniejszych ludzi w całem Gran Chaco.
— Cóż to za jeden? — zapytałem, domyślając się już z góry, kto nim jest.
— Geronimo Sabuco! — odrzekł i spojrzał na mnie z miną tryumfującą, w przypuszczeniu, że mię to wprawi w zachwyt.
Ja jednak, naprzekór jego nadziejom, zapytałem zupełnie obojętnie:
— Sabuco? Cóż to znaczy? Tak się nazywa wielu ludzi.
— Ale jeden-jedyny tylko człowiek tego nazwiska słynie na całą południową Amerykę. Może się panu obił o uszy wyraz „sendador“?
— Ach, tak! przypominam teraz sobie. Ma to być podobno znakomity przewodnik. Więc to on prowadzi wasze zastępy? Czemu jednak nie wybrał się z wami naprzód?
— Bo nie miał na razie czasu. Trafił mu się jakiś niewielki interes w okolicy Nuestro Sennor Jesu-Christo de la floresta virgen. Zna pan tamte strony?
— Byłem tam jeden raz.
— Otóż Mbocovisowie wybrali się na spotkanie jego, i skoro on tylko upora się ze swem zadaniem, przybędzie tutaj niezwłocznie.
— Cóż to za sprawa?
— Na razie nie powiem panu... może później. Wspomniałem tylko o sendadorze, ażeby pana przekonać, że plan nasz jest wykonalny. Bo gdy Geronimo Sabuco przyłoży ręki do czego, wówczas musi się sprawa udać. Ale omówiliśmy już co najważniejsze i teraz musimy się śpieszyć, bo noc się zbliża.