Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   175   —

— Owszem, zgodzę się na ten warunek bardzo chętnie, jeżeli nie będziecie żądali niczego więcej.
— Jakto „niczego więcej“?
— A tak, że skóra starego powinna wam wystarczyć, łup zaś w całości będzie należał do mnie, no, i do moich Indyan.
— Widać zaraz, że pan masz niezły gust.
— A jakże chcieliście? Przecie ja i bez was byłbym dziś w nocy napadł na wieś i zabrał wszystko, wy zaś bez naszej pomocy nie moglibyście wywrzeć na starym zemsty.
— Ba, ale pan nie wiesz, gdzie Desierto skrył pieniądze, a my wiemy.
— Czyżby naprawdę posiadał pieniądze? — zapytał Yerno, a oczy błysnęły mu chciwością, jak u głodnego wilka.
— O, nawet nie byle jaką sumę. Ale pan jej nie znajdziesz.
— Panowie pokażecie mi, gdzie jej szukać. Bo i co wam po pieniądzach, skoro jesteście posiadaczami kopalni złota.
— Hm... — mruknął Pena, zwracając się do mnie. — Cóż ty na to?
— Rób, jak chcesz; zgadzam się zgóry z tem, co postanowisz.
— Jakto? mam wskazać temu panu miejsce, gdzie są ukryte pieniądze starego?
— Sądzę, że sennor Arbolo ma racyę. Nam niebardzo zależy na pieniądzach, bo ich będziemy mieli niebawem po uszy, i gdy dostaniemy starego w swoje ręce, powinno to nam zupełnie wystarczyć.
— Od biedy i ja zgodzę się na to, pod warunkiem jednak, że otrzymamy wszystko, co nam Desierto zrabował.
— Ależ ma się rozumieć! — zapewniał Yerno, siląc się na spokój.
Widocznie w duszy jego nurtowały daleko sięgające plany.